poniedziałek, 27 stycznia 2020

Pierwsze urodziny!

Obiecałam sobie, że na pierwsze urodziny Rize dość dokładnie opiszę naszą wspólną drogę. Muszę przyznać, że rok 2019 był bardzo intensywny, pełen bardzo skrajnych uczuć, błota i siniaków. Pies pojawił się w moim życiu, bo pragnęłam czegoś więcej, chciałam mieć kompana, z którym będę mogła spędzać aktywnie czas, którego stosunek do mnie będzie jednak inny jak w przypadku kotów. Jestem osobą, która albo robi coś na 200% albo nie robi tego w ogóle, tak samo podeszłam do wychowania psa. Miałam dość jasny obraz i dalej mam jakiego psa chciałam mieć i co jest mi konieczne potrzebne do wspólnego życia.


Rize pojawiła się w dość nieodpowiednim momencie mojego życia, z drugiej strony myślę, że pojawiła się w punkt. Nie chcę wchodzić w aż tak prywatne szczegóły mojego życia, ale dwa tygodnie po tym jak przywiozłam szczeniaka do domu zmarła moja mama. Chorowała od kilku lat na nowotwór z licznymi przerzutami, gdzieś tam z tyłu głowy wiedziałam, że to może wydarzyć się szybko, ale jak pewnie wiecie, też żyłam nadzieją... Podejrzewam, że gdyby nie fakt, iż odszedł Haru to nie zdecydowałabym się na psa w takim czasie. 9 tygodniowy szczeniak, żałoba, organizacja pogrzebu, która spoczęła na moich barkach.... Nie powiem, to był wyczyn. Wiedziałam, że jeżeli sobie teraz odpuszczę szczeniaka to już nigdy nie będę miała takich podstaw jak sobie wyobrażałam. Dlatego codziennie mimo wszystko cieszyłam się do mojego papika, bawiłam się z nim, a ponieważ na Rize w tym wieku działała tylko nagroda socjalna to nie miałam nawet czasu na opłakiwanie.

Powiem Wam, że nie spodziewałam się takich trudności na jakie napotkałam. Wiedziałam, że użytkowe belgi są wymagające, wiedziałam, że będę się bujać z instynktem łowieckim, z instynktem stróżującym, obroną mnie, gryzieniem, pogonią za różnymi obiektami/zwierzętami/ludźmi. Serio, nie tylko wiedziałam, że to będzie, byłam z grubsza przygotowana jak sobie z tym radzić. Po tylu latach wychowywania kotów, byłam przekonana, że nie będzie tak źle. W końcu miałam kota, który nie kradł jedzenia, mogłam mu szorować zęby, wysuszyć go, wykąpać, potrafił wytrzymać 30 minut na echo serca, mogłam go karmić ręcznie, poić strzykawką, zrobiłam sobie ideał. Nie wiedziałam jednak, że u mojego psa spotkam się z dwiema sprawami, które w kotach po prostu nie istnieją, czyli brak offa i hiperekscytacja. Wielokrotnie opisywałam na blogu jak wygląda brak wypoczynku u mojego psa, jak bardzo destrukcyjne zachowania potrafi przejawiać kiedy nie zmusi się jej do odpoczynku. W tym przypadku na pomoc przyszła mi neurologia, po prostu... Uznałam, że muszę zakodować mojemu psu w głowie spokój kiedy musi on być, tworząc nowe połączenia w jej papkowatym mózgu. I tak kodowałam jej jak ma wyglądać wychodzenie z klatki, wychodzenie z domu, witanie się z innymi psami, witanie się ze mną, oczekiwanie na pracę, klikanie i wiele innych. Musiałam ją nauczyć nawet tego jak ma wyglądać wchodzenie w interakcję ze mną, ale wciąż na pewnych płaszczyznach nam to nie wychodzi, bądź nie wygląda jeszcze jak powinno. Trudno się żyje z psem, którego nie można nawet pogłaskać, bardzo mi na tym zależało, dlatego dużo nad tym pracowałam. Dzisiaj wiem, że nie wezmę najbardziej popędowego szczeniaka z miotu, Rize nawet jak na belga przejawia bardzo przejaskrawione cechy.

Od początku jednak nie była środowiskowym typem szczeniaka, a później podrostka. Bardzo mocno wpatrzona w człowieka, gotowa zrobić dla niego wszystko. I właśnie to pomogło mi uczyć ją zachowania w świecie, to wręcz desperackie nastawienie na mnie. Dzięki niemu poradziłam sobie z porzucaniem jedzenia, śmieci, innych psów, niepodjęciem śladu zwierzyny, w końcu dla mnie nauczyła się pływać, aportować, a nawet w końcu dlatego w ogóle przestała gonić wszelakie zwierzęta. Była szczeniakiem, którego bardzo często emocje przerastały, nie potrafiła sobie poradzić jak za dużo się działo, musiałam bardzo dużo jej pomagać w radzeniu sobie z rozmaitymi sytuacjami. Ciągle wymagałam od niej myślenia nawet jeżeli sytuacja była bardzo podniecająca. Pamiętam, że na grupowych spacerach śmiali się ze mnie, że gadam jak katarynka. Ja jednak koniecznie chciałam zachować u niej przytomność umysłu, żeby nie odlatywała, bo wkoło są inne psy. Już nawet nie mówię o gryzieniu czy wpadaniu we mnie jak czołg, bo to raczej już typowa cecha rasy. Wiele razy płakałam, wątpiłam w swoje umiejętności, wiele razy krzyczałam nawet na ulicy do Moniki, że ją oddam, bo nie dam już rady. Ten pies to robota całodobowa, ciągle trzeba ją było mieć na oku, nawet w klatce. Na spacerach też trzeba patrzeć czy się czymś zaraz nie podnieci, bo np. jakieś 300m od nas na niebie przeleciał ptaszek. Do 7 miesiąca jej życia wracałam naprawdę wykończona ze spacerów, codziennie pchałam się do lasu, aby walczyć z jej instynktem łowieckim, na spacerach chciała gonić wszystko co się ruszało, a do tego koło 6 miesiąca uruchomiło się w niej przeganianie psów, które do nas leciały. Na około miesiąc wylądowała na lince, bo już nie byłam w stanie nadążyć za wszystkim co mogło się pojawić... Do tego wojna w domu, bo psa nie można dotykać, bo pies siedzi w kennelu, bo to, bo tamto... Były dni kiedy miałam ochotę to wszystko rzucić i dać sobie spokój. Chciałam po prostu mieć też psa do życia, nie tylko do sportu, ale geny mojego psa były innego zdania. Brakowało mi wieczorów z książką na łóżku u boku ukochanego zwierzaka. Do tego nadwrażliwość Rize na moje emocje nie ułatwiały, niekończone się streskupy, bo ja w nocy spać nie mogłam z nerwów. W pewnym momencie już samo jej wyjście z klatki mnie denerwowało, bo potrafiła kichać, ciężko dyszeć, jęczeć, bo tylko ją wypuściłam. Dlatego też nim wyjdzie z domu musi się położyć w 4 miejscach i się uspokoić. Chyba uratowało mnie to, że w końcu sobie odpuściłam to, że ona będzie kiedyś normalnym psem, ona nigdy nie będzie zwykła. Przestałam o niej myśleć jak o wysoko reaktywnym szczeniaczku, po prostu myślałam o niej jak o moim niezrównoważonym psie, tyle. Długo ją porównywałam nawet do innych belgów, szczególnie malin, nie rozumiałam, dlaczego inni mogą normalnie leżeć ze swoim szczeniakiem, przytulać go, nie mogłam pojąć, że śpią gdzieś pod stołem, na legowisku, dlaczego mój nie może? Co robię źle? Długo do mnie docierało, że ja nie jestem nic winna...

Muszę jednak powiedzieć, że 3/4 celów osiągnęłam. Mój pies jest 100% odwoływalny, od wszystkiego, chodzi luzem w zasadzie wszędzie, nawet przy ulicy (ma zrobioną niewidzialną granicę, ale nie chwaliłam się tym do tej pory), nie goni nic, nieważne czy to kot, czy sarna, nie ruszy mi za niczym, nawet jakby spróbowała to jedno słowo i przestaje (bez użycia OE kiedykolwiek). Jest bardzo posłuszna, reaguje na każde moje słowo, niezależnie od warunków. Nie zbiera jedzenia, nie obszczekuje ludzi, nie podchodzi do psów bez pozwolenia, nie wokalizuje bezsensownie. W zasadzie jakby ją teraz poznać to nikt by mi nie uwierzył w to ile razem przeszłyśmy. Jest psem, którego nie wstyd mi pokazać, myślę, że jest przykładem naprawdę ciężkiej pracy. Zdaję sobie sprawę, że przed nami jeszcze przynajmniej jeden rok harówki, aby doszlifować odpoczywanie i emocje. Do pewnych rzeczy jednak musi po prostu dojrzeć psychicznie, nie jestem w stanie tego przeskoczyć. W 2019 straciłam mamę, ukochanego kota, zawaliłam studia i firmę, ale chociaż psa sobie nie zmarnowałam. Może to kiepskie pocieszenie, bo całe zasoby, które miałam wykorzystałam właśnie na Rize, myślę, że jednak coś z tego wyszło. Dziękuję Monice, która mi pomagała, wysłuchiwała moich żali i wspierała kiedy już naprawdę nie potrafiłam sobie poradzić, a Rize życzę troszkę chłodu emocjonalnego, odrobiny spokoju, ale przede wszystkim tego banalnego zdrowia :)